Kiedy dawno, daaawno temu rozpoczynałem swoją długoletnią przygodę z moim drugim z kolei pracodawcą "w branży", ten zaś nazywał się jeszcze RHH, a nie tak jak dziś (choć już nie H&L :) ), w korytarzu skromnego wówczas biura na warszawskim Powiślu mieliśmy wywieszoną małą galerię satyrycznych grafik traktujących o ubezpieczeniach. Nigdy nie pytałem, skąd się wzięły, ale dwujęzyczne podpisy z polskim tłumaczeniem jednoznacznie wskazywały na pochodzenie z kraju (ówczesnej) firmy - matki. Tudzież tulipanów.
Nie pamiętam już treści prawie żadnej, ale jedna utkwiła mi w pamięci na całe życie, przynajmniej zawodowe. Zapracowany, starszy pan w swoim gabinecie, pochylony nad stertą papierów zalegających przed nim na biurku, odrywa się od nich na chwilę (choć zapewne myślami nie do końca) i składa podpis na jakiejś kartce, podsuwanej mu zza pleców przez młodego człowieka z ewidentnie szelmowskim uśmiechem na twarzy. Podpis brzmiał: "ach, to tylko ubezpieczenie..."
Obrazek ten znów stanął mi przed oczami, gdy przeczytałem, że przytłaczająca większość tych kierowców, którzy dokonali zmiany ubezpieczyciela (a wśród których, z całym szacunkiem, ale mocno dominują mieszkańcy wsi i małych miasteczek) kierowała się "znalezieniem tańszej oferty z tym samym zakresem ubezpieczenia". Być może autorzy badania wierzą, że respondenci byli w stanie właściwie ocenić to kryterium. Ja nie wierzę. I budzi się we mnie cicha tęsknota za tym, za czym już głośno i dobitnie tęsknił niedawno Piotr Kaczanowski podczas seminarium "Obowiązkowe dla praktyków" - za jakąś odrobiną elementarnej, ale powszechnej edukacji ubezpieczeniowej. Malutkim kagankiem oświaty, który można by zatargać pod strzechy naprawdę niewielkim nakładem starań i kosztów.
Piotr Skwarek
Artykuł: <<< 2011-11-14 >>>